piątek, 9 października 2009

piatek

moj stary przyjaciel przyslal mi dzisiaj taki oto cytat:

Like everything which is not the involuntary result of fleeting emotion but the creation of time and will, any marriage, happy or unhappy, is infinitely more interesting than any romance, however passionate.

(WH Auden)

niedziela, 20 września 2009

tatry solo


nagle pustkę polany chochołowskiej wypełnił dzwiek, spadł gdzieś znad mgły i wypełnił przestrzeń. minąwszy drewniana bacówkę, dostrzegłam skąd pochodził. stado podbiegało kilkanaście metrów i stawało w oczekiwaniu kolejnego okrzyku człowieka i szczeknięcia psa. a głuchy, blaszany dźwięk dzwonków towarzyszył ruchowi, ustępując co chwila okrzykom i szczekaniu. zmieniały się. ruch - bezruch, dzwonienie - okrzyk, szczekanie.

na wołowcu chmury, rzeczywistość w białe plamy. najlepiej fotografować to, co blisko.

nie dało się spieszyć na bus do palenicy, kto by się nie zatrzymał?

wtorkowy cel, rysy, zdjęcie sprzed opustoszałego schroniska przy morskimoku (bo rano, bo remont drogi).

cała prawda o rysach, od strony słowackiej podejście jak po stole.

widok na słowacką stronę, zza chmury.

z powrotem na dole :) trudno było nie potykac się o kamienie, prawdziwe powłóczenie nogami od zejścia spod czarnego stawu. ale herbata nad morskim okiem i drogą do palenicy szło się już całkiem raźnie w towarzystwie przemiłej pary z olsztyna.

widok ze szpiglasowego wierchu.

tez szpiglasowy.

z przełęczy szpiglasowej w stronę doliny pięciu stawów polskich, widać wielki, czarny i zadni; ale ten kawałek szlaku miałam juz za sobą - zejście do morskiego oka.

mnich (kto go nie pozna?)

poranek na gąsienicowej. najbardziej podobalo mi się w lesie gasienicowym (brzmi jak stumilowy prawie): cien, miekkie swiatlo, waska sciezynka. szczesliwie szlak na krzyzne odstarsza dlugoscia.

podejscie pod przelecz krzyzne, pod slonce.

widok z przeleczy krzyzne w stronie doliny pięciu stawow polskich, za pierwszym pasmem mosrkie oko i rysy.

balon nad krakowem (zepsula sie pogoda)

pan cogito

malinowki, mniam.

kosmiczna mrówka

piątek, 31 lipca 2009

baobab

cafe baobab na koniec dnia. po drugiej stronie francuskiej, na rogu walecznych, szykuje się nowy bar kawowy. są futryny i ramy okienne z przecieranego drewna, ogłoszenia z piękną czcionką. więc nie moge sie doczekać. aktualnie szukają pieczących domowe ciasta, świetnie parzących kawę i robiących kanapki. nadawałabym się, gdyby nie to, że jestem z kosmosu. czasem przylatuję w piątkowo-wieczorne klimaty, rejony leniwych rozmów i ciepło-chłodnych wieczorów. zwykle siedzę w szklanej wiezy (moj statek kosmiczny, na pokladzie duzo jest takich jak ja ludzikow). mam kabinke na 31 pietrze i ogladam z gory swiat ziemian, samochodziki jak kolorowe pudeleczka, korony drzew jak klebki zielonej welny na patykach. inne mniejsze statki kosmiczne. mam dwa monitorki i klawiaturke. przez wiekszosc czasu jestem duchowo wglebi swiata monitorkow, czasem wygladam przez szklana sciane statku kosmicznego i patrze, co sie dzieje na zewnatrz. ale dlugo to nie trwa, bo monitorki domagaja sie uwagi - gasna i wyswietlaja latajace kwadraty, musze wtedy podejsc i przywrocic je do zycia, poglaskac. nie moge na dlugo odejsc, bo one zawsze to robia. gasna i trzeba je poglaskac. jakby byly zazdrosne.

niedziela, 14 czerwca 2009

miciński i tak dalej

właściwie miciński jest ostatni, więc powinnam napisać "miciński i tak.." wcześniej? bliżej?"

wczoraj pod ciepłą lampą sypialni, przy starannie zamkniętych drzwiach do szafy, wreszcie niewybebeszeni, szanujący przestrzeń, wpadły mi w oko dwa cytaty. za micińskim, a przez michnika:
"[...] Ciekawość widza jest najohydniejszą forma kapitalizmu: pozwala partycypować w tragicznych dziejach świata bez powaznego wkładu uczuciowego i bez poczucia odpowiedzialności. Jest to rentierstwo psychiczne, które streszcza się w odcinaniu kuponów od rzeczywistości".
I drugi: "Obrzydliwy pośpiech tak znamienny dla społeczeństw totalistycznych nie jest - jak sądzę - wyrazem "młodości" czy "dynamizmu', jest to pośpiech umierającego, który wie, że ma mało czasu".
Pierwszy cytat odnieść można wprost, drugi wypełniam wspólczesna treścią - już bardziej mi właściwą.

sulistrowiczki wczoraj wreszcze prażyły się w słońcu, po czwartku i piątku wietrznych, przeplatanych. droga na przełęcz tąpadła jak zwykle piękna, z filtrowanym przez liście światłem - lubię ją chyba najbardziej. druga biegnie zboczem raduni, obok kamieniołomu i wychodzi na wielką otwarta przestrzeń - idylliczną i sielską, mnie zawsze ten widok pól, kamiennych domów i falującego krajobrazu przenosi gdzieś w przeszłość. obok okna z małym ogródkiem na parapecie, z firanką haftowaną napisem o gościach i Bogu, albo o gospodarzu, albo o porach roku - czymś takim, w tamtych domach-skorupach napis byłby pewnie po niemiecku. ale teraz w skorupie jest inna treść. po polsku. choć więcej różnic wynika z upływu czasu, znacznie więcej niż mogloby kiedykolwiek mieścić się w przestrzeni między dwoma porządkami mowy.

na herbatę i grejpfrutowe czekoladki przyszedł wujek wacek i powiedział, że czas pędzi bardzo szybko, i że nie zwalnia. miałam wrażenie, że dziwi się swojej metryce. ja się jej jeszcze nie dziwię. czasem tylko, gdy czytam biogramy pisarzy i artystów - a tam takie dziecięce daty urodzenia "1983", "1985". a przecież pisarze i artyści zawsze byli dorośli. jak to więc, z taką datą?

od czasu do czasu trzeba lecieć. świat jest taki mały i dystans do niego staje się warunkiem fizycznym, koniecznym, bezwolnie i bez wysiłku osiągniętym stanem. jaka ulga! można wszystko zlekceważyć, gapić się bezmyślnie i bujać w obłokach. wszystko z cenie biletu, razem z rozpuszczalną kawą nescafe i sypką śmietanką o specyficznym zapachu.

w czwartek rano okęcie było całe rozświetlone i pełne wyjazdów, co najmniej czterodniowa przestrzeń więcej-niż-mniej dla siebie wszystkim poprawiała nastrój. tłum utknął w czekaniu, w kolejce do teleportacji, a ja biegałam z lekko ściśniętym żołądkiem na 40 minut przed odlotem szukając jakiegoś sposobu, by nie przegapić lotu. w końcu dostałam karte pokładową niegrzecznie i bezczelnie wpychając się pod tabliczkę "chicago/toronto". potem bieg przez strefę biznes klasy, tam zawsze mniej ludzi..
wczoraj miałam mnóstwo czasu, pijany pan z melodyjnym zaśpiewem zmartwiony pytał, gdzie ma usiąść w niezbyt rozległej sali odlotów. 21.45 oslo. pierwszy raz w życiu miał lecieć. odświętnie biedny, poczciwie czerwonogęby, uparcie maskował strach wesołością. i ten melodyjny język. cała reszta doświadczonych pasażerów, hilfingerowych obieżyświatów wyraźnie odcinała się od jego poczciwości. nie mogłam się nacieszyć, że mam ubłocone spodnie i pasujący do wszystkiego kolorowy szal-koc kupiony w dżogdżakarcie. zamaskowałam się, oszukałam, a przecież jestem częścią hilfingerowego świata, może z nieco mniej zakutym łbem, ale też tylko pod pewnymi względami.

sobota, 28 marca 2009

wiosna, wiosna

sobota, wreszcie. maria peszek awariuje z głośnika, pralka piszczy, żeby ją już otworzyć. a ja nie piszczę, choć parę powodów mam.
zrobiłam sałatę ze szpinaku. z igły widły. z emocji myśl.
dobre są takie soboty. stwierdzam, że znam wiele świetnych kobiet, z jedną dziś spędziłam poranek i zawsze sobie przypominam, kiedy rozmawiamy, jak to dobrze, że są ludzie z ciekawymi głowami, zarażający tym, co mają dobre. zamiast czymś przeciwnym.

a na saskiej kepie trzepanie dywanów, mycie okien.

i budzi się drzewo za oknem sypialni - niedługo zielona szumiąca ściana odgrodzi nas od świata na kubańskiej

wtorek, 6 stycznia 2009

z czego sie nie wyrasta

nie wyrasta sie ze strachu. mialam kilkuletnie urodziny i zaprosilam kolezanki do domu dziadkow (czyli mama mi pozwolila je zaprosic). chyba jak bylam mala, to bylam punktualna, bo nadeszla wyznaczona godzina i z przerazeniem odnotowalam, ze komplet kilkuletnich dziewczynek stoi za brama. w moim kilkuletnim mozgu pojawil sie odpowiednik mysli "deal with it", ale to bylo jeszcze na dlugo przed faza zamerykanizowania ;). wiec pojawilby sie, gdybym byla w stanie tak to nazwac, albo gdybym w ogole zakladala, ze jestem w stanie sobie z tym poradzic.

pamietam, ze z jakiegos powodu kolezanki nie mogly jeszcze wejsc ze mna do domu, bo cos nie bylo gotowe - pewnie tort albo cos innego. mama dala mi w garsc banknot i kazala wyprowadzic kolezanki na lody (zapamietalam to jako bardzo zdecydowany gest, choc jak o tym teraz mysle, to pewnie wygladalo zupelnie inaczej). bylam kompletnie zdruzgotana, choc nic sie nie stalo, a caly dramat odegral sie w mojej glowie. pamietam, ze stanelam tylem do nich, chwilke przed tym jak moje wyczekane urodziny zeszly na zly tor i wszystko nie bylo idealnie-punktualnie-z tortem. zamknelam oczy, zeby sie nie poplakac i pomyslalam, ze to najgorsze urodziny mojego zycia.

wlasnie o to chodzi. strach jest maly, jak jest sie malym. a potem jest wiekszy. i ze wszystko jest kwestia perspektywy. proporcja. i ze trzeba tak na to patrzyc. trzeba umiec spojrzec z wyprzedzeniem, tak zeby byc wiekszym od strachu.

siddartha nie bal sie nie miec niczego - co takze dowodzi geniuszu hessego, on pisze lepiej niz kafka, hi hi.

nic nie rozumiecie.

a moze cos jednak

bo kondycja ludzka podobno jest uniwersalna

zadzwiajaco malo tego podobienstwa ludzkiego widze

tak na co dzien

a moze dzieci trzeba uczyc zeby sie nie baly, wtedy nie musialyby wyrastac ze strachu? ale skad mozna wiedziec czego boja sie dzieci?
nie wyrasta sie tez z niezdecydowania, a moze to tez strach? na zdjeciu wybieram kolor okna. (zamowilismy biale :))