czwartek, 4 grudnia 2008

beznadziejna rudera, remont i rzeczy nieistotne

nie mogę zamieścić żadnych zdjęć z wesela iwony i laurence'a, bo niestety aparat przepadł w otchłaniach remontu mojej ulubionej wandy (wanda jest nasza wspólna, ale ulubiona jest tylko moja, bo wojtek dzisiaj nazwał ją beznadziejną ruderą). no właśnie a propos beznadziejnych ruder. rozpoczęliśmy remont i już w trzecim dniu wanda została nazwana beznadziejną ruderą! właściwie to pewnie wandzie dostało się za mnie, ale mnie widać wojtek postanowil jeszcze nie uraczać takim epitetem - przed nami jeszcze (co najmniej) dwa tygodnie tego szaleństwa, stąd nie należy wykluczać, że ja też zostanę beznadziejną ruderą ;) w każdym razie, życie toczy się dalej.
zaczęło się od wymiany okien. okna są trzy. i tak: w potężnym oknie balkonowym miały być dwie części (na trzy) uchylne. części uchylnych jest.. zero! niestety w umowie też rysunek nie wskazuje na uchylność jakiejkolwiek części okna (jak ocenił to fachowym okiem kolega kury grześ), tak więc uchylność okna przeminęła z momentem, kiedy przebrzmiała wojtka uwaga o uchylności okien i okej pana przyjmującego zamówienia. dalszego śladu po uchylności nie ma nigdzie w przyrodzie, w każdym razie w tej części przyrody, która mogłaby mieć wartość dowodową w procesie cywilnym. no nic. jeszcze dwa okna. okno w sypialni. okno w sypialni było wyzwaniem, ponieważ ściany są krzywe w efekcie fantazji tynkarskich socjalistycznych budowniczych południowej (gorszej, jak poinformowała nas kiedyś pewna snobka) części saskiej kępy. panowie monterzy postanowili jednak parapet dopasować do ścian zamiast do linii okna i tym samym parapet z jednej strony okna odjeżdża w widoczny sposób w głąb pokoju, po lewej jest o 3 cm szerzy niż po prawej (chyba na większe donice po lewej, na mniejsze po prawej ma się nadawać). w czasie remontu, zaznaczam, wyrównywane mają być ściany, nie linie okien, więc coś z tym trzeba zrobić... 2:0 dla firmy od okien. ale jest i trzecie okno: parapet w oknie w kuchni montowany jest nad szafką, która wypełnia dół wnęki okiennej. lewy róg parapetu (normalnie jak w mieszkaniu na alternatywy 4) jest spiłowany, żeby dało się otworzyć lodówkę.. o rany, sama w to nie mogę uwierzyć - ale tak jest, no tak jest. w każdym razie nowy parapet tez zostal spilowany, ale za duzo i wystaje spod niego jak kikut rog naszej szafki. no.
mnie krew zalała, bo już 3:0. a wojtek spokojnie i tylko pyta, co z tym da sie teraz zrobic, bo jak nic, to on nie zamierza sie denerwowac - no wlasnie - jakas beznadziejna ruderą. Pan na mnie jakies ciezkie proby zsyła, mam sie pewnie nauczyc odrozniac wazne od niewaznego. stare drzwi balkonowe sie nie uchylaly i tez bylo dobrze. kikut szafki kuchennej spiłować mają chłopaki kury, a parapet w sypialni naprawić firma od okien, którą do tego przekonywać ma grześ, a jak nie przekona to też chłopaki kury to poprawią.
i co? w zasadzie nic się nie stało, tak? ja oczywiście uważam, że można to było zrobić bez głupich błędów i tym postanowiłam zatruć sobie (i wojtkowi) dzisiejszy wieczór. demon rzeczy małych... no ale przecież nawet gościowi zrobiłam rysunek z przypisami, gdzie, co i jak ma się otwierać i uchylać! dlaczego mnie nie było przy podpisaniu (nowa praca), dlaczego nie sprawdziłam umowy (nie wiem, przeciez zrobiłam dokładny rysunek!), dlaczego nie było mnie przy montażu (chora jestem). i tak bez końca, siedzę na karuzeli dla ofiar nieodróżniania nieistotnego i niepomijania. jestem samodiagnozującym się pacjentem, który z uporem maniaka odmawia wyciągania wniosków z własnych diagnoz. pocieszam się tylko, że to powszechne choróbsko :)

wtorek, 2 grudnia 2008

zydowskie wesele i nieobecnosc

dopiero dzisiaj pomyslalam o tym, ze cos co przezylam, wlasciwie zupelnie mnie ominelo. bieglo kolo mnie i wydarzalo sie, ludzie tanczyli, ludzie rozmawiali, ludzie modlili sie. a ja nic. jakbym stala za szybka i nic.
kiedy jechalismy z bromba, z moim kochanym bromba, bylo inaczej. jakby glowa byla inaczej ustawiona: na dostrzeganie, na zapamietywanie, na ubieranie w slowa. teraz w londynie, moja glowa bronila sie i chciala byc sama, jakby musiala jeszcze wczesniej cos zrobic, zanim moglaby znowu odzyskac swiadomosc. tylko co?
w samolocie zaczelo mnie dopadac zmeczenie i wirus, ktory wczesniej meczyl wojtka. na heathrow juz bylam chora i czulam, ze sobie z tym nie poradze, ze miasto za bardzo bedzie mnie interesowalo, zapraszalo i nie usiedze w hotelu, zeby leczyc sie ze zmeczenia i wirusa.
w sobote bylo juz zle, a raczej ja bylam zla: nie mialam sily, bolala mnie glowa, a wszystko dookola wygladalo tak, jakby juz tylko biegl czas, a reszta rzeczy w swiecie ulegla skrajnej postaci lenistwa, tkwiac w beznadziejnym bezruchu. londyn byl mokry, zimny i szary. pojechalismy do kamiennych komnat the tower. wojtek byl ciekawy, czytal i ogladal, ja za to utknelam jeszcze bardziej w swojej czasowej-bezruchowej zapadlinie, dodatkowo zupelnie zirytowana sredniowiecznym otoczeniem. spiker mamrotal cos ta piekna, spiewniejsza odmiana angielszczyzny, ktora wpedza amerykanow w kompleksy. dookola dzieci, staruszkowie i japonczycy.
przeszlismy sie nad tamiza do katedry swietego pawla, ale wstep kosztowal prawie tyle co taj mahal, wiec dalismy sobie spokoj. nie lubie placic za wizyty w kosciolach. potem w strone fleet street, pamietalam, ze na rogu jest ksiegarnia. jest, choc zajmuje juz tylko jedna druga swojej dawnej powierzchni. hmmm..
reszta dnia chorobie w ofierze, przepadla.
no i niedziela. do claridges pojechalismy taksowka, bylo zimno, a poza tym do claridges pewnie bardziej stosownie wybrac sie taksowka niz na nogach (wracalismy oczywiscie pieszo, wojtek i ja). sala byla oswietlona i gotowa, wokol chuppah - symbolizujacego dom baldahimu, rozstawiono krzesla, po jednej stronie dla mezczyzn, po drugiej dla koniet i dzieci. niewiele zrozumialam z ceremonii, wszystko dzialo sie po hebrajsku. panna mloda wygladala pieknie, w strojnej, dlugiej, bialej sukni. pan mlody w dlugiej niemal do kolan koszuli wystajacej spod surdutu z bardzo sztywnym kolnierzem, oczywiscie z mycka na glowie. wojtek w swojej wygladal bardzo gustownie. panna mloda i matka pana mlodego okrazyly go kilkukrotnie w powolnym pochodzie, ktory otworzyl wspolna czesc ceremonii. bylo duzo modlitw i blogoslawienstw, chyba siedem, a kazde z nich wyglaszal inny Rabin. podchodzili, przystajac przed mlodymi pod baldahimem, czasem kiwajac sie lekko i melorecytujac odczytywali slowa przygotowanych modlitw i blogoslawienstw. w kazdym obrzadku jest cos magicznego, a ta sila oczarowania pewnie tym silniejsza, im mniej wiemy o tym, w czym uczestniczymy.
towarzystwo bardzo bylo wytworne i milo bylo przyjrzec sie tylu pieknym kobietom. kolacja przerywana byla znow modlitwami i przemowieniami. zgodnie z tradycja, kobiety tanczyly osobno, na parkiecie po przeciwnej stronie sali niz mezczyzni. inaczej, wcale nie gorzej.
miedzy stolami krazyl wesoly, niski skrzypek, z nieco lajdacka, choc przeurocza facjata, ozdobiona blizna na lewym policzku. melodie byly takie nasze, wygrzebane z pomieszanej polsko-zydowsko-rysyjskiej historii, z Łodzi i ze sztetli. ten sam rytm miescil w sobie tyle wariantow tresci, po kilku taktach szukalismy w glowie polskich slow, ktore umykaly, a my klaskalismy i stukalismy nogami do rosyjskiej piosenki, do piosenki w jidisz. Rabini tanczyli na parkiecie dla mezczyzn, podskakujac ciagle w ciemnych surdutach i kapeluszach.
po ich wyjsciu wszystko sie zmienilo i stary swiat szybko ustapil nowemu. no moze, nie tak bardzo nowemu.. ale bylo zjawiskowo, bo na scenie pojawila sie grace jones we wlasnej osobie.
dobra, tyle na dzisiaj opowiesci. ciezkie to, bo jestem nierozpisana i ogolnie chorobowomarudna, wiec gdyby nie klawiatura, pioro by piszczalo.
dzis (i w najblizszej przyszlosci) jestem na zwyciezcow, bo na wandy wymiana okien, przemodelowujemy z wojtkiem nasza przestrzen prywatna :)