niedziela, 14 czerwca 2009

miciński i tak dalej

właściwie miciński jest ostatni, więc powinnam napisać "miciński i tak.." wcześniej? bliżej?"

wczoraj pod ciepłą lampą sypialni, przy starannie zamkniętych drzwiach do szafy, wreszcie niewybebeszeni, szanujący przestrzeń, wpadły mi w oko dwa cytaty. za micińskim, a przez michnika:
"[...] Ciekawość widza jest najohydniejszą forma kapitalizmu: pozwala partycypować w tragicznych dziejach świata bez powaznego wkładu uczuciowego i bez poczucia odpowiedzialności. Jest to rentierstwo psychiczne, które streszcza się w odcinaniu kuponów od rzeczywistości".
I drugi: "Obrzydliwy pośpiech tak znamienny dla społeczeństw totalistycznych nie jest - jak sądzę - wyrazem "młodości" czy "dynamizmu', jest to pośpiech umierającego, który wie, że ma mało czasu".
Pierwszy cytat odnieść można wprost, drugi wypełniam wspólczesna treścią - już bardziej mi właściwą.

sulistrowiczki wczoraj wreszcze prażyły się w słońcu, po czwartku i piątku wietrznych, przeplatanych. droga na przełęcz tąpadła jak zwykle piękna, z filtrowanym przez liście światłem - lubię ją chyba najbardziej. druga biegnie zboczem raduni, obok kamieniołomu i wychodzi na wielką otwarta przestrzeń - idylliczną i sielską, mnie zawsze ten widok pól, kamiennych domów i falującego krajobrazu przenosi gdzieś w przeszłość. obok okna z małym ogródkiem na parapecie, z firanką haftowaną napisem o gościach i Bogu, albo o gospodarzu, albo o porach roku - czymś takim, w tamtych domach-skorupach napis byłby pewnie po niemiecku. ale teraz w skorupie jest inna treść. po polsku. choć więcej różnic wynika z upływu czasu, znacznie więcej niż mogloby kiedykolwiek mieścić się w przestrzeni między dwoma porządkami mowy.

na herbatę i grejpfrutowe czekoladki przyszedł wujek wacek i powiedział, że czas pędzi bardzo szybko, i że nie zwalnia. miałam wrażenie, że dziwi się swojej metryce. ja się jej jeszcze nie dziwię. czasem tylko, gdy czytam biogramy pisarzy i artystów - a tam takie dziecięce daty urodzenia "1983", "1985". a przecież pisarze i artyści zawsze byli dorośli. jak to więc, z taką datą?

od czasu do czasu trzeba lecieć. świat jest taki mały i dystans do niego staje się warunkiem fizycznym, koniecznym, bezwolnie i bez wysiłku osiągniętym stanem. jaka ulga! można wszystko zlekceważyć, gapić się bezmyślnie i bujać w obłokach. wszystko z cenie biletu, razem z rozpuszczalną kawą nescafe i sypką śmietanką o specyficznym zapachu.

w czwartek rano okęcie było całe rozświetlone i pełne wyjazdów, co najmniej czterodniowa przestrzeń więcej-niż-mniej dla siebie wszystkim poprawiała nastrój. tłum utknął w czekaniu, w kolejce do teleportacji, a ja biegałam z lekko ściśniętym żołądkiem na 40 minut przed odlotem szukając jakiegoś sposobu, by nie przegapić lotu. w końcu dostałam karte pokładową niegrzecznie i bezczelnie wpychając się pod tabliczkę "chicago/toronto". potem bieg przez strefę biznes klasy, tam zawsze mniej ludzi..
wczoraj miałam mnóstwo czasu, pijany pan z melodyjnym zaśpiewem zmartwiony pytał, gdzie ma usiąść w niezbyt rozległej sali odlotów. 21.45 oslo. pierwszy raz w życiu miał lecieć. odświętnie biedny, poczciwie czerwonogęby, uparcie maskował strach wesołością. i ten melodyjny język. cała reszta doświadczonych pasażerów, hilfingerowych obieżyświatów wyraźnie odcinała się od jego poczciwości. nie mogłam się nacieszyć, że mam ubłocone spodnie i pasujący do wszystkiego kolorowy szal-koc kupiony w dżogdżakarcie. zamaskowałam się, oszukałam, a przecież jestem częścią hilfingerowego świata, może z nieco mniej zakutym łbem, ale też tylko pod pewnymi względami.